czwartek, 3 grudnia 2009

#3 Luang Prabang

Podróż do Luang Prabang na szczęście minęła dość szybko - 6h ale większość z tego przespana. W LP po jakimś czasie łażenia po guesthouse'ach i marudzenia w końcu zdecydowaliśmy się na pierwszy jaki oglądaliśmy (ok 8USD). Po schłodzeniu się zimnym Lao Beer i zjedzeniem lokalnych przysmaków (zaskoczyły nas rozmiary - zupa w cenie kilku złotych jak się okazało była podana w wielkich wazach, które spokojnie starczyłyby dla całej rodziny - my wzięliśmy po zupce i jakimś drugim daniu i nawet połowy z tego nie udało nam się zjeść). Zorganizowaliśmy sobie też wycieczki na następne 2 dni - kajaki i jazda na słoniach oraz treking po okolicach LP.

Rano następnego dnia odebrano nas z guesthouse'a i pojechaliśmy na nasze kajaki. Samego wiosłowania było sporo ponad 3h więc już pod koniec ręce były jak z waty. W międzyczasie przerwa na wodospad i jeżdżenie na słoniach (na szczęśliwe te słonie nie wyglądały, część z nich przykuta łańcuchami do słupów). Od naszego przewodnika z kajaków dostaliśmy namiary na knajpkę gdzie można zjeść pieska i inne ciekawe smakołyki (czasami też słonia) ale wieczorem nie mieliśmy już siły aby tam iść.
Drugi dzień - treking. Na początek pojechaliśmy przejść się po wiosce. Prąd maja od niedawna ale już przy każdej chacie stoi wielka antena satelitarna. Później kilka godzin chodzenia po lasach aż w końcu doszliśmy do celu naszej wyprawy nad wodospad Kuang si. Zjedliśmy obiad i wykąpaliśmy się w zimnych wodach wodospadu.

Jedną z atrakcji Luang Prabang jest nocny market otwarty codziennie od 17 do 23 na którym sprzedawanych jest pełno lokalnych wyrobów od jedwabnych chustek w przeróżnych wzorach i kolorach (zwłaszcza Aga gustowała w tych produktach) przez różne figurki z kamienia po pudełka i pałeczki do ryżu. Ceny powiedziałbym bardzo przystępne:) Co najważniejsze całość tych pieniędzy idzie dla osób, które te rzeczy wytwarzały a nie na komunistyczne państwo.
Poza tym dużo jedzenia z wózków w tym popularne bagietki i naleśniki (spuścizna francuzka), świeże owoce oraz mnóstwo grillowanego mięsa.

Następnego dnia wczesna pobudka o 5 aby zobaczyć procesje mnichów chodzących po całym mieście i zbierających datki od ludzi (ryż, owoce, słodycze, itp). Raziła trochę w oczy ilość turystów z aparatami (my się zresztą też do tego dołączyliśmy :/). Zwłaszcza nachalni jak zawsze byli japońscy turyści robiący sobie zdjęcia na tle wszystkiego i wszystkich.
Kolejne ciekawe miejsce to weekendowy targ owocowo-warzywny. Ferie kolorów, przeróżne owoce, warzywa, zioła, przyprawy a także różnego rodzaju ryby, mięsa. Nie da się tego opisać słowami. Zapachy unoszące się nad wąską uliczką obleganą przez sprzedawców są niesamowite. Zatrzymaliśmy się przy jednej z budek na śniadanie - zupa z nudlami - idealne śniadanko. Świeżutkie składniki, przygotowana na twoich oczach i jakże pożywna - ładnych parę godzin można pociągnąć na takiej zupce.
Gdy w końcu się oderwaliśmy od tych zapachów i kolorów obejrzeliśmy sobie jeszcze ostatni raz panoramę Luang Prabang z góry w środku miasta i postanowiliśmy się poobijać przed dalszą drogą w jednej z wielu knajpek wzdłuż Mekongu. To było kilka bardzo przyjemnych i chilloutowych godzin :)

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz