Bangkok przywitał nas temperaturą jakże inną od tej jaką mieliśmy w Polsce. Taki szok łatwo było na nas zauważyć (zwłaszcza na ubraniach;)). Dostaliśmy się taksą do naszego hotelu w okolicach Khao San Road i jak się okazało to było bardzo przyjemne, ciche miejsce gdzie można było odsapnąć przy basenie od miejskiego życia (Villa Cha Cha - polecam). Dla mnie jednak największym szokiem było jedzenie. Oczywiście od razu chciałem wszystkiego spróbować ale już po 2 daniach okazało się to mało wykonalne. Najlepsze oczywiście smakołyki były wieczorem, zaczynając od świerszczy i innych robaków przez różnego rodzaju noodle, grillowane mięsa po fantastyczne owoce morza. Jednak z dań z Bangkoku i w ogóle z całej Tajlandii moje fejworits to standardy - najprostsze danie jak Pad Thai i zupa Tom Yum. Przeszliśmy się też po Chinatown (spodziewałem się czegoś większego ale i tak te kolory, zapachy jedzenia robiły wrażenie).
Kolejny dzień - dzień zwiedzania i jeżdżenia Tuk Tukami od jednego buddy do drugiego - jeden siedzi, drugi leży, itd:). Zmęczeni tym całym chodzeniem i upałem w końcu wróciliśmy do hotelu i ulubione okolice Khao San. Było akurat Halloween. Khao San tego dnia tętniła życiem wyjątkowo. Przez stosunkowo niedługą ulicę szło się grubo ponad godzinę przeciskając miedzy kolorowymi przebierańcami. Na szczęście zawsze blisko było zimne piwo Chang :)
Bangkok to duże i głośne miasto, jakże inne od europejskich miast. Warte zobaczenia, poczucia tego klimatu, zaciągnięcia się gęstym smogiem, potargowania się z miejscowymi, pojeżdżenia Tuk Tukami. Jednak dla mnie 2 dni wystarczyły - na dłużej to miasto jest dość męczące. Idealny na początek wakacji lub krótki przystanek w drodze do kolejnych miejsc. Mam nadzieję, że wrócę tam jeszcze nie raz (chociażby na Tom Yum z krewetkami :)).
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz